Pytaniem, które poruszałoby się po najszybszej orbicie, gdyby tylko "Bunkier" George'a Schaefera raczył być filmem bardziej popularnym (dlaczego nie jest?), byłoby: "Jak bardzo Anthony Hopkins
Pytaniem, które poruszałoby się po najszybszej orbicie, gdyby tylko "Bunkier" George'a Schaefera raczył być filmem bardziej popularnym (dlaczego nie jest?), byłoby: "Jak bardzo Anthony Hopkins pasuje do roli Adolfa Hitlera?". Udzielając odpowiedzi od razu: nie pasuje w ogóle, choć z zadaniem poradził sobie akurat najlepiej, jak mógł. Porażka na tej płaszczyźnie filmidła Schaefera jest niezależna od tego wyśmienitego aktora, a przyczyn należy prędzej szukać w jego fizjonomii i reżyserskich założeniach.
Rola Hopkinsa jest tu jednak o tyle ważna, że "Bunkier" to nie lekcja historii. To portret, choć w jeszcze większym stopniu interpretacja, rekonstrukcja. Schaefera nie interesują intrygi hitlerowskich paladynów, starających się jeszcze coś "ugrać" walącym się właśnie teutońskim imperium, na czele z pierwszym maestro knowań i konszachtów Martinem Bormannem. To nie analiza skomplikowanych relacji i powiązań resztek hitlerowskiej komendantury. I być może z takiej, a nie innej konstrukcji filmu drugie skrzypce śmiało nadaje się postaci mniej znanej i atrakcyjnej dla widza – Albertowi Speerowi (przystojny Richard Jordan). Jego słabsza pozycja na tle czołowych baronów, a także pełnione funkcje w hitlerowskim systemie pozwoliły autorom na pewne ugrzecznienie postaci, jako tej, która w myśl klasycznych standardów amerykańskiego kina – będzie pewną przeciwwagą dla niekończącej się w tym wypadku galerii czarnych charakterów.
W parze z amerykańską koncepcją, w którą wpisany zostaje Speer idą kobiety liderów. Przepiękna, zmysłowa, przypominająca Gwyneth Paltrow, Susan Blakely (filmowa Ewa Braun) zatraca trochę wyobrażenie widza o Hitlerze jako osoby aseksualnej i aspołecznej, a sugeruje człowieka o guście wręcz wybornym. Z Hitlerem jest jeszcze ciekawiej, bo Fuhrer to doskonały żartowniś, zapewne taki co by się "wódki z nim można było napić". Nie inaczej jest z żoną Goebbelsa, Magdą (wyśmienita aktorka Piper Laurie), której wyrafinowanie przypomina raczej te z klasycznych hollywoodzkich thrillerów, niż typowej nazistowskiej zimnej frau.
Największym rozczarowaniem okazuje się jednak Goebbels (Cliff Gorman), i na nic usprawiedliwienia, że znalezienie odpowiedniego aktora do tej roli to zadanie praktycznie niewykonalne. Postać Goebbelsa została tu sprowadzona do "wizualnej mroczności": mroczne brwi; mroczne spojrzenie; mroczna postura, rzucająca oczywiście mroczny cień. To klasyczny archetyp czarnego charakteru, niestety zamknięty głównie w koncepcie wizualnym i daleko mu do sfanatyzowanego, cynicznego, inteligentnego kurdupla z perfekcyjnie rozwiniętą umiejętnością wpływania na otoczenie.
Skupiłem się tylko i wyłącznie na obsadzie – zapominając trochę po drodze nawet o sir Anthonym, a przecież to on jest tu najważniejszy. Oddam mu zatem zaległą pochwałę: to świetny aktor i świetna rola. Tylko tu mi nie pasuje. A obsada w przypadku "Bunkra" stanowi najważniejszą podstawę do jego oceny i niestety została słabo rozpisana (dla porównania, rzućcie okiem na "Siedemnaście mgnień wiosny" – mistrzostwo). Z punktu widzenia warsztatowego natomiast, "Bunkier" to w miarę przyzwoita pozycja, której ciężko coś zarzucić. Niestety, film potwierdza tezę, że Amerykanom – którzy ledwo wojnę na kontynencie liznęli – najlepiej wychodzi batalistyka i niesamowite klimaty, które gwarantują w dużej mierze pieniądze. Z odtwórczością u nich niestety nie najlepiej.