W zalewie tandetnych (polskich i/lub zagranicznych) komedii romantycznych, pokazujących życie jako niekończącą się bajkę, "Once" Johna Carneya stanowi prawdziwe remedium. A recepta na
W zalewie tandetnych (polskich i/lub zagranicznych) komedii romantycznych, pokazujących życie jako niekończącą się bajkę, "Once" Johna Carneya stanowi prawdziwe remedium. A recepta na połączenie wiarygodnej historii z filmową materią jest wyjątkowo prosta (i w tym tkwi jej piękno!). Mamy dwoje bohaterów, chłopaka z Irlandii i dziewczynę z Czech. Oboje starają się utrzymać w obcym mieście (Dublin), oboje mają bolesne doświadczenia życiowe i oboje są muzycznie utalentowani. Bo to właśnie muzyka, przez którą wyrażane są uczucia bohaterów, jest tutaj najważniejsza – wypełnia każdy kadr, ubarwia wypowiedzi i ożywia banał polegający na spotkaniu dwojga obcych sobie ludzi. Aż trudno uwierzyć, że zrealizowany z takim uczuciem film miał być zaledwie dodatkiem do koncertu kapeli Glena Hansarda. Jednak furora, jaką "Once" zrobił na festiwalu w Sundance, pozwoliła wprowadzić go do dystrybucji kinowej. W dobie mechanicznej rozrywki i napuszonych dramatów, kino które niczego nie udaje, jest szczere zarówno względem widza, jak i względem siebie, to unikat. Carney podążając drogą Richarda Linklatera ("Przed wschodem słońca") pokazuje przypadkową znajomość, zrozumienie i wzajemną fascynację osób, które czują, że są bratnimi duszami, ale nie mogą i zapewne nie spotkają się już więcej; spędzą ze sobą tylko kilka magicznych chwil, jakie zostaną w ich pamięci na całe życie. Tym, co wynosi przecież nieoryginalny i polegający na skromnych dialogach koncept nad inne produkcje, to kwestia podejścia do tematu - dobranie odpowiedniego wzorca (wspomniane "Przed wschodem słońca"), nieustępowanie ugruntowanym rozwiązaniom fabularnym (według których napotkana para pasuje do siebie fizycznie, wymienia się grzecznościami, by w deszczowej aurze oddać się pocałunkom). W przypadku "Once" dwójka naturszczyków (odtwórcy głównych ról są muzykami), reżyser debiutant i niewielka ekipa techniczna potrafili nadać tej skromnej historii takich pokładów wdzięku i naturalizmu, jakich próżno szukać w tabunie innych produkcji. Polecam gorąco, gdyż ostatnio bardzo rzadko można w kinie doświadczyć magii. Tej prawdziwej.