Scenarzystka i reżyserka na siłę stworzyły scenę zabójstwa policjanta, która wydaje się nielogiczna, podobnie jak decyzja o ucieczce (zasugerowana i zrealizowana za sprawą...prawniczki). Można powiedzieć, że autorki podziwiają zabójców, próbując ukazać jak czyste mają serca (dla obrazu bohaterów i całego filmu chronologicznie nie ma to sensu, tak jakby romantyzm bohaterowie opierali na zabójstwie i ucieczce, choć o wiele głębszy wydźwięk miałaby sytuacja odwrotna). Stworzona została (zbyt) romantyczna otoczka wokół osób, które znają się jeden dzień (wieczór). Wszystko sztucznie się klei. W pewnym momencie wpadamy w film drogi, ukazywane są różne krajobrazy, ludzie, widz ma odczucie, że zza rogu wyjdzie znajoma babcia i z uśmiechem (i ciastem z wiśniami) przywita bohaterów. Ujęcia i muzyka ratują ten film, ale nie na tyle, żeby nie mieć odczucia pewnego absurdu, wywołanego na początku filmu. Raz za razem pada pytanie o sens działania tej dwójki. Pościg jakże daleki, a bohaterowie z planem w głowach, który tylko w bajce mógłby mieć różowy finał.
Film jest bardzo zwyczajnym i amatorskim (mimo budżetu) protestem p-ko przemocy skierowanej p-ko jednej z odmian wydzielanych w podziałach antropologicznych gatunku ludzkiego w USA. Nie staje się przez to uniwersalnym obrazem, a jedynie skierowanym do wybranej widowni. Szkoda, bo gdyby popracować nad początkiem (i generalnie nad całością) to warto byłoby zatrzymać się przy tym filmie na dłużej. Zmarnowany potencjał.